SWIATECZNA OPOWIESC

 
  Strona główna





Mrozny, wigilijny wieczór.
Do jasnego w reklamy, jedynego otwartego na dzielnicy sklepu wchodzi mezczyzna. Smierdzacy zwietrzalym alkoholem, obudzony przed chwila w zaulku brudnego podwórka, gdzie pije, od kilku dni, a moze tygodni; zbliza sie do lady, za która stoja dwie ekspedientki. Mlode. Zadowolone. Niecierpliwe - do zamkniecia, do swiat tylko 4 minuty. Panicznie bojac sie odmowy, mezczyzna prosi cicho, stojaca blizej sprzedawczynie o JEDNO WINO. Dziewczyna nie odpowiada; patrzy na niego, potem przed siebie, potem na ta druga. Milczy, zastanawia sie. W koncu otwiera usta, powoli cedzi przemyslane przed chwila slowa, rusza jednak przy tym gwaltownie cialem, przez co mezczyzna kurczy sie w sobie i wzdraga bezradnie ramionami. Widza to. Punkt dla nich. On jednak, mimo, ze konczy sie, prosi nadal, prosi cicho, grzecznie - jedno wino... Jest pan pijany, a pijanym nie sprzedajemy.
Zaczyna je blagac. Ma glowe pokryta liszajami i zakrzepla krwia, tluste, pozlepiane wlosy, twarz w siniakach, bliznach; opuchnieta i zla. Ale nie wzbudza w kobietach strachu. Widza jego oczy. Oczy, które umarly, oczy, których nie ma; takich nikt sie nie boi. Mezczyzna czuje jak sklepowe przenosza swoje spojrzenie na kogos stojacego za nim, przypieczetowujac tym samym wyrok, wyrok nieskonczenie dlugich godzin delirycznego strachu i konwulsji, wyrok, którego krucienstwa najpewniej nie rozumieja. Odwraca sie od lady, tak by osoba stojaca za nim nie widziala jego twarzy - to resztki kontaktu z rzeczywistoscia, zdaje sobie sprawe ze swego wygladu; byleby jak najszybciej opuscic ten piekielnie jasny sklep, w ciemnosc zle oswietlonej ulicy, tam jest lepiej.
Juz przy drzwiach slyszy glos kupujacego, glos meski, stanowczy:

- Poprosze o butelke tego czegos.

Wyszedlszy przed wejscie, w gesto padajacym sniegu, mezczyzna zaczal sie bezradnie rozgladac za droga na swoje podwórko; brak alkoholu dawal o sobie znac z coraz wieksza sila... Nagle poczul na swoim ramieniu czyjas dlon. I stala sie rzecz dziwna - nie ogarnal go strach, malo tego, doskonale wiedzial, do kogo nalezala ta dlon. Za jego plecami stal czlowiek, którego glos slyszal w sklepie.

- Masz, to dla ciebie - glos juz nie byl stanowczy, byl dobry.

Mezczyzna odwrócil sie. Wskutek ciemnosci, padajacego sniegu i stanu, w jakim sie znajdowal, nie potrafil dojrzec twarzy stojacego przed nim; zobaczyl natomiast w wyciagnietej do niego rece znajomy ksztalt butelki z tanim winem.

- Bardzo... Bardzo dziekuje... - mówil z trudem.

Zaczal nieporadnie grzebac w kieszeniach spodni w poszukiwaniu uzebranych monet:

- Ale ja... no, nie mam na zastaw.

- Nie trzeba, to prezent. Prosze - glos byl czysty, jasny.

- ...dlaczego? - mezczyzna zapytal sie, przyciskajac kurczowo do piersi otrzymana butelke.

- Jutro sa moje urodziny. Dlatego - glos wlewal w udreczone cialo mezczyzny upragniony spokój.

- Sluchaj, nie odchodz, pogadajmy troche... ja tylko wypije to co w srodku i pogadamy. Nie odchodz.

- Dzisiaj nie mam czasu.

- To moze... ja pójde z toba... za toba, ja wiem, ze mna chodzic to obsuw... tak, pójde za toba... bedziemy gadac... troche tylko.

- Jutro. Jutro przyjde po ciebie - teraz glos byl znowu stanowczy.

- Ale gdzie... jak mnie znajdziesz...?

- Nie bój sie. W ogóle juz sie nie bój. Na pewno cie znajde.

Nieznajomy zaczal powoli odchodzic w ciemnosc ulicy i unoszone wiatrem duze, ciezkie platki sniegu. Mezczyzna, juz bez zadnych problemów odnalazl swoje podwórko; tam, w najciemniejszym kacie, gdzie garaz wraz z parkanem tworzyly wneke usiadl na betonowej podmurówce. Bylo coraz zimniej. Powoli, prawie z namaszczeniem upil pierwszy lyk z butelki. Czul, jak rozprowadzany krwia alkohol napelnia jego cialo cieplem i spokojem. Nastepne daly mu rzecz, o której dawno juz zapomnial - radosc. Gdy skonczyl pic, odstawil spokojnym ruchem butelke; nawet przez moment nie pomyslal o zdobyciu nastepnej. Bylo mu dobrze, jak nigdy przed. Zasnal. Obudzilo go czyjes chrzakniecie. Otworzyl oczy. Dookola lezal puszysty, blekitny od bezchmurnego nieba, swiezy snieg. Byl sloneczny, bozonarodzeniowy poranek, taki jaki zdarza sie nam tylko raz w zyciu - gdzies w dalekim dziecinstwie. U szczytu garazu stal nieznajomy, jednak mezczyzna patrzac pod slonce musial zmruzyc oczy i znowu widzial tylko zarys jego postaci.

- No jak, idziesz? - zapytal, smiejac sie nieznajomy.

- Przyszedles! Jasne... jasne, ze ide, poczekaj - mezczyzna poderwal sie z ziemi.

Gdy opuszczal juz wneke, obejrzal sie za siebie - przy betonowej podmurówce, z glowa lekko przechylona w bok lezalo jego cialo. Na twarzy, lekko tylko przyprószonej nie stopnialym sniegiem, malowal sie usmiech. Mezczyzna nie mial duzo czasu na zastanawianie sie, nieznajomy dochodzil juz do bramy.

P.S Z okazji nadchodzacych swiat zycze wszystkim dobrego i ladnego zycia.




To bylo tylko ten jedyny raz

 

Twoja opowiesc umieszcze tutaj tez, gdy ja przyslesz.
Zapraszam do wspolpracy i wspolnej zabawy.